Lubię wracać do miejsc, które opisywałam i sprawdzać jakie w odkrytym zakątku nastąpiły zmiany. Takie wyprawy nazywam inwentaryzacją, ponieważ robiąc fotografie rejestruję okiem oraz obiektywem zachodzące przemiany. Często z radością stwierdzam, że dane uroczysko wypiękniało. Jednak bywa i tak, że moje serce płacze, gdy widzę jak „drzewa umierają stojąc”.

W LIPOWCU PRZY JAŁOWCU

Trasa: Szczytno- Lipnik-Zabiele-Aleja Jałowców-Lipowiec-Prusowy Borek-Rudka-Szczytno

Ilość kilometrów: 40

Czas: 4 h

Na wyprawę do Alei Jałowców wybrałyśmy się w sobotę 23 sierpnia. Byłam ciekawa w jakiej kondycji znajdują się znane na całą Europę drzewa. Wiadomo, że najprościej do słynnego rezerwatu dojechać szosą Szczytno-Lipowiec, ale gdy leśne drogi ukazują całe piękno przyrody, grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Jedziemy więc lasem aż do Lipnika, tam wydostajemy na szosę i asfaltem docieramy do Zabiel. W Zabielach szukamy sklepu, bo chce nam się lodów, przejechałyśmy przez całą wieś i żadnego punktu handlowego nie dostrzegłyśmy. Wieś jednak i tak zapunktowała, czysta, schludna i na dodatek trwają tam prace przy budowie chodnika. Zgodnie z drogowskazem skręcamy w lewo na Lipowiec, ale w pewnym momencie droga rozwidla się i mamy mały dylemat: czy prosto, czy delikatnym łukiem w prawo. Nie pierwszy raz przemieszczamy się tędy, ale dawno temu - stąd wahanie. Na szczęście młoda mama spacerująca ze swoim dzieciątkiem podpowiedziała, że tą bardziej wyjeżdżoną, czyli delikatnie w prawo. Na drodze wiodącej do Lipowca zaskakujące zmiany, trasa wyrównana, podłoże utwardzone. Pamiętam jak swego czasu lawirowaliśmy między błockiem i kałużami. Jadąc po takim podłożu dość szybko docieramy do drogowskazu wskazującego kierunek do Alei Jałowców. Przed rezerwatem nie ma już tablicy z wszelkimi ważnymi informacjami o unikatowych rozmiarach tego gatunku. Może została usunięta celowo, ponieważ te niezwykłe jałowce kolejno usychają. Każda moja wizyta w tym miejscu kończy się zawsze smutkiem i aż boję się, że niedługo będzie to „cmentarzysko jałowców”. Pamiętam te wszystkie jałowce z czasów ich świetności. Jednak one tak, jak i my ludzie mają swoją datę ważności. Robimy fotki ustawiając się tak, by nie było widać suchotników, ale i te w pozornie pełnej krasie noszą na sobie znamiona przemijania. Na wśródleśnym parkingu samochody, a to oznacza, że grzybiarze zbierają borowiki. Jadąc w ten zakątek mijałyśmy szczęściarzy z pełnymi wiadrami i koszami grzybów. Lubię zbierać grzyby, ale dla mnie najważniejsza jest chwila, gdy wypatrzę zdobycz, to takie ekscytujące. Rozmawiamy o grzybach stojąc w cieniu jałowców, jakoś nie mamy ochoty wchodzić w las – ach te kleszcze. Ale moja koleżanka bystrym okiem dostrzega imponującego borowika i obie rzucamy się na niego, ja by sfotografować, ona by zerwać.

Wracamy. Mimo, że świeci słońce, mimo że aura sprzyja... jakiś taki dziwny smuteczek przysiadł na moim bagażniku i postanowił wracać ze mną do domu. Przyspieszam i na pierwszym zakręcie gubię smuteczek, a przy sklepie w Lipowcu z zapałem zlizuję najpyszniejszego pod słońcem loda bolero i radość wraca. Fotografuję kościół wspominając, że ten obiekt sakralny był jednym z wielu uwiecznionym na pamiętnej wystawie „Kręcioły fotografują kościoły”. Mijamy jednostkę wojskową i z szosy skręcamy w lewo na piaszczystą drogę. Nie lubiliśmy tej drogi, bo chociaż stanowi wspaniały i bezpieczny skrót, to zawsze koła grzęzły w piasku. Początkowo jedzie nam się dobrze i mamy nadzieję, że po deszczu trasa nie będzie zła. Mylimy się, koła z trudem przedzierają się przez sypkie podłoże, zmieniamy przerzutki a i tak jedzie się ciężko. Mamy ochotę wrócić na szosę, ale nie czynimy tego. Droga wiedzie przez bajkowy las, a my nie spieszymy. Walcząc z utrudniającym jazdę piachem podziwiamy lilowe kobierce. Po obu stronach drogi wrzosy, to one nam się kłaniają a ich widok na tle brzózek wynagradza trud jazdy. Mamy niepowtarzalną okazję patrzeć na wszystkie kwiaty z pól, lasów i łąk, które choć nie zrywane dotykają naszych rąk. Podziwiamy je, przytulamy do serca, te widoki to balsam dla ciała i duszy. Przebijamy się przez szosę wiodącą do Piecuch i dalej leśną drogą docieramy do Prusowego Borku. Las pachnie takim specyficznym zapachem jesieni, przyroda przywdziewa charakterystyczną szatę, a my cieszymy że rowery po raz kolejny pozwoliły na bezpośredni, namacalny wręcz kontakt z naturą.

Grażyna Saj-Klocek