Od lat przyjęło się, że sezon na Mazurach zaczynamy gdzieś około 15 czerwca, gdy zjeżdżają do nas pierwsi letni wczasowicze. W tym roku może to być kilka dni wcześniej w związku z długim świątecznym weekendem, czyli już… jutro! Starałem się ostatnio pokazać jak do tej chwili jest przygotowana gastronomia w bliższych i dalszych okolicach, dziś już niewiele da się naprawić. W samym Szczytnie – jak przypuszczam – gastronomiczno-kawiarnianym hitem może być trasa wokół małego jeziora. Może, ale nie musi, bo przynajmniej jej część będzie niestety rozbabrana dalszym ciągiem idiotycznej organizacji przebudowy okolicznych ulic. Gdy – zgodnie z planowanym objazdem - samochody ruszą tuż pod ogródkiem „Piano baru” - nie zazdroszczę gościom tego najładniejszego w tej chwili w Szczytnie miejsca do wypicia drinka czy małego jasnego. Podziwiam właścicieli „Artystycznej” (ostatnio widzę szyld „Pistacja”), którzy zainwestowali w atrakcyjny ogródek otoczony obecnie z trzech stron ruchliwymi objazdami. Szkoda gadać i strzępić pióra pisząc, gdzie mają władze miasta jego mieszkańców… Może więc o czymś przyjemniejszym.

O jedzeniu, jak wiadomo, można zawsze i wszędzie. Przemiłą rozmowę na ten temat miałem ostatnio w … jednym z naszych banków. Panie, których od lat jestem stałym klientem, miały akurat odrobinę luzu, więc jak się okazało czytują to, co pisuję w tym miejscu i o gastronomii w Szczytnie oraz okolicach mają swoje zdanie. Ba, okazało się, że na temat mazurskiej gastronomii powstaje praca naukowa. Z jednym zgodziliśmy się całkowicie – brakuje w okolicy lokali o naprawdę lokalnym, mazurskim charakterze. Nawet gdyby naprawdę mocno poszperać, to wystarczyłoby na ich policzenie palców jednej ręki, a jeszcze by nawet jakiś został.

I tu – podchodzimy tym razem do sprawy naukowo – możemy zaryzykować tezę, iż obecnie tak naprawdę „mazurskiej” kuchni prawie nikt nie zna. A czy w ogóle taka istnieje? Mają nasze Mazury w swojej historii tyle zmian, wojen, przemarszów i innych dopustów, że można by tym obdzielić kilka innych regionów. Mieszały się więc też gusta i smaki kuchenne. Gdyby tak sięgnąć do mazurskiej epopei Ernsta Wiecherta „Dzieci Jerominów” czy nawet do łatwiejszych w odbiorze książek Hansa Helmuta Kirsta - stara kuchnia i gastronomia mazurska była raczej obfita, dość ciężka, mocno podlewana piwem i gorzałką. Już pierwsze zdania „Dzieci Jerominów” pokazują dobra, jakie z mazurskiej wsi trafiały „do powiatu” – a to masło śmietankowe, ryby z jeziora i prosiaki. Od święta na stół stawia się pieczone gęsi czy gęsią kiełbasę. W niektórych już współczesnych restauracjach specjalnością „mazurską” są plince z pomoćką, dzyndzałki z hrećką czy karbonada na miodzie. Ale to raczej chyba kuchnia także warmińska. Za to gdy trafiają do mnie goście „z Polski” albo i bardziej z daleka to o co pytają przede wszystkim i czego spodziewają się po mazurskiej gastronomii? Przede wszystkim oczywiście ryb. A proszę mi pokazać w okolicy lokal wyspecjalizowany w rybach właśnie? Gdzieś do legendy opowiadanej przez staruszków przeszły ryby z Pasymia, zapadły w jeziorne tonie. Z radością nawet zajeżdżam sobie po drodze do smażalni pod Wielbarkiem, tuż obok „pierwszego przejazdu”. Ale smażalnia tylko sezonowa i może dobra na początek gastronomicznej kariery. Później pytają oczywiście o grzyby, a jest mnóstwo dań, w których występują genialne połączenia grzybów z rybami. Częściej udaje mi się na wędkę wyciągnąć z jeziora dorodnego szczupaka i znaleźć w lesie koszyk prawdziwków, niż takie danie w okolicznej restauracji. A trzecia atrakcja, za jaką przepadają goszczący na Mazurach i czego tutaj oczekują to dziczyzna. Też w menu naszych restauracji rzadka niczym zupa na gwoździu. Może w końcu ktoś spróbuje „mazurskości”, chociaż trudniejsze to od kolejnej pizzerii czy kebabu, które też kiedyś były daniami regionalnymi, ale bardzo daleko stąd.

Wiesław Mądrzejowski