Oko w oko niedźwiedziem

Obcowanie z dziką przyrodą stało się dziś prawdziwą rzadkością. Większość z nas zapewne nie miała okazji, by na własne oczy, i to nie w ZOO, a w naturalnych warunkach, zobaczyć wilka czy rysia, a co dopiero tak wielkiego drapieżnika, jakim jest niedźwiedź. Całkiem niedawno, bo jakiś miesiąc temu, taka sposobność nadarzyła się naszemu Czytelnikowi, szczycieńskiemu chirurgowi Mirosławowi Drapale. Było to podczas jego wyprawy w Tatry, w której towarzyszyła mu córka Olga. Wędrując Doliną Gąsienicową, obok szlaku na Szpiglasową Przełęcz, napotkali dorosłego niedźwiedzia. Na szczęście, jak relacjonuje nam pan Mirosław, pokaźnych rozmiarów zwierz znajdował się w odległości około 200 – 250 metrów od niego i jego córki. - Nie podchodziliśmy do niedźwiedzia zbyt blisko, ani on nie był zainteresowany nami – opisuje przebieg tego krótkiego spotkania z misiem nasz Czytelnik. Na pamiątkę córka pana Mirosława wykonała kilka zdjęć niedźwiedzia buszującego wśród górskich zarośli. Jeszcze więcej szczęścia w obcowaniu z dziką przyrodą miał dawny mieszkaniec Wielbarka, obecnie mieszkający w Niemczech, pan Peter Smiarowski. Ten zapalony fotograf wybrał się jakiś czas temu aż pod biegun, gdzie miał okazję fotografować i obserwować krewniaków naszych misiów – niedźwiedzie polarne. Choć na zdjęciach wyglądają one bardzo sympatycznie i poczciwie, to jednak lepiej nie ryzykować bliższego kontaktu z tymi drapieżnikami i schodzić im z drogi.

Przy okazji warto wspomnieć, że niedźwiedź brunatny jest największym z polskich drapieżników. Dorosłe osobniki osiągają wielkość nawet 3 metrów, a ważą do 450 kilogramów. Znajdują się pod ścisłą ochroną. W naszym kraju żyje zaledwie ok. 90 niedźwiedzi, a można je spotkać jedynie w Tatrach i Bieszczadach. Dawniej mieszkańcy Podhala, mając dla tych drapieżników wielki respekt, rzadko używali słowa „niedźwiedź”. Stanowiło ono rodzaj tabu, którego nie można było wymieniać. Dlatego mówili o niedźwiedziu „On”. Z kolei, według Aleksandra Gieysztora, pierwsi Słowianie nazywali te zwierzęta … miodojadami. Samo słowo „niedźwiedź”, podobnie jak rosyjskie „medved” oznacza „tego, który wie, gdzie miód”. (na podstawie wwf.pl)

OSOBLIWE PRZYŁĄCZE

W ubiegłym tygodniu do naszej redakcji dotarł list od mieszkanki Łodzi, pani Haliny Marchewki. W sierpniu odwiedziła ona nasze miasto i choć od tego momentu upłynęło już trochę czasu, wciąż ma w pamięci jeden szczegół napotkany na ul. Mickiewicza. Chodzi o tajemnicze przyłącze gazowe znajdujące się w sąsiedztwie sklepu firmowego z nalewkami i likierami. Jak pisze w liście pani Halina, jego usytuowanie jest co najmniej dziwne, a w dodatku utrudnia życie zmotoryzowanym klientom tego punktu sprzedaży. „Nie wiem, czy ten projektant dobrze pomyślał o tym, co zaprojektował, a wykonawca wykonał. Sytuacja wygląda obecnie tak, że samochody o niższym podwoziu nie mogą wjechać na parking, a policja czyha, żeby zatrzymujących się na ulicy obok sklepu ukarać mandatem” - pisze mieszkanka Łodzi, zastanawiając się przy okazji, komu przyłącze to ma służyć. Jako ilustrację do opisywanej sytuacji pani Halina przysłała nam stosowne zdjęcie:

NADJEZIORNE PRACE

Trwają prace związane z budową ścieżki pieszo-rowerowej nad dużym jeziorem. Całość ma liczyć pięć kilometrów długości, co cieszy amatorów długich spacerów. W tym roku roboty objęły odcinek od zdemontowanego już mostka na kanale łączącym oba miejskie akweny aż do wysokości sklepu meblowego na ul. Pasymskiej. W zasadzie fragment ten, podobnie jak elegancki pasaż wiodący w kierunku mola, jest już prawie gotowy. I choć nadal teren pozostaje w posiadaniu pracowników firmy Ekomelbud z Mrągowa wykonujących inwestycję, to wielu mieszkańców spaceruje tędy czy to w drodze do pracy, czy z psami. Nie brak też rowerzystów, testujących nowy szlak. Niektórych dziwi zapewne, że fragment wybudowanej już ścieżki za restauracją „Zacisze” znacząco oddala się od brzegu jeziora i wiedzie przez park na ul. Pasymskiej. To, jak nam tłumaczono w Urzędzie Miejskim, wynika stąd, że na terenie za restauracją w przyszłości powstać ma obiekt hotelowy.

Wróćmy jeszcze na moment do pasażu. Trzeba przyznać, że nawet teraz, jesienią, wygląda on dość ciekawie. Oprócz rzeźby-fontanny przedstawiającej Krzysztofa Klenczona, zamontowano już latarnie i wykonano pierwsze nasadzenia, w tym także młodych drzewek. Jak pisaliśmy wcześniej, parkowa rzeźba jest podświetlana i tu pojawia się mały problem. W ostatnich dniach efekt psują lądujące w fontannie liście, które zasłaniają usytuowane na dole lampy. O tej porze roku ich usuwanie to wprawdzie syzyfowa praca, jednak konieczna do wykonania, bo im będzie ich więcej, tym słabiej postać muzyka będzie oświetlona. A poza tym gnijące liście pływające w wodzie na pewno nie przydają uroku całości.

UROKLIWY ZAKĄTEK

Oprócz nadjeziornych parków Szczytno zyska już wkrótce kolejny urokliwy zakątek. Chodzi o użytek ekologiczny zwany Małą Bielą leżący na ul. Żeromskiego. Jeszcze nie tak dawno miejsce to, zwane pospolicie i niezbyt zachęcająco „bagnami”, wywoływało nie najlepsze skojarzenia. Jako teren spotkań upodobali je sobie amatorzy mocnych, choć niewyszukanych trunków. Przed wybudowaniem tu kilka lat temu trasy pieszo-rowerowej, bagienny obszar przecinała wyłożona betonowymi płytami dość wąska ścieżka, na której z trudem mogły się wyminąć dwie osoby.

Dziś wygląda to o niebo lepiej, a gdy dobiegną końca prace związane z zagospodarowaniem Małej Bieli, teren ten ma szansę stać się jednym z ładniejszych miejsc do wypoczynku w mieście. Już teraz gotowe są odcinki ścieżek, przy których postawiono ławki i latarnie, takie same zresztą, jak nad małym jeziorem. Pojawiły się tu także malownicze drewniane kładki. Pełny efekt prowadzonych właśnie robót będzie można w pełni docenić wiosną. „Kurek” ma tylko nadzieję, że na Małej Bieli nie dojdzie do żadnych aktów wandalizmu, czy też zaśmiecania tego terenu. Na razie bowiem, co nietrudno dostrzec, w bagiennych zaroślach wala się mnóstwo rozmaitych śmieci, i to pomimo tego, że niemal co roku wiosną prowadzone są tu akcje sprzątania świata.

Tekst i foto: M. R. P., łuk