W tym miesiącu mija dwadzieścia pięć lat od podpisania porozumień sierpniowych i powstania NSZZ "Solidarność". Z okazji zbliżającej się rocznicy prezentujemy najbardziej znanych działaczy związku wywodzących się z naszego powiatu. W tym tygodniu przybliżamy Czytelnikom sylwetkę Andrzeja Langowskiego.

Przekorna dusza

Wbrew ojcu

Andrzej Langowski w działalność związkową zaangażował się jesienią 1980 r. Organizował "Solidarność" w ówczesnej Przetwórni "Las".

- Do związku wstąpiłem trochę z przekory - opowiada. - Mój ojciec był sekretarzem partii, ale w niczym nie wpłynęło to na mój stosunek do komunizmu, którego nienawidziłem od wczesnej młodości.

Jako ważny dla swojej biografii fakt podaje moment wyboru papieża-Polaka. Wspomina również, że duże wrażenie zrobiły na nim robotnicze wystąpienia na Wybrzeżu w roku 1970 oraz strajk w Ursusie sześć lat później.

Dużą pomocą w tworzeniu organizacji zakładowej służyli mu pracownicy "Unimy" - szczycieńskiego matecznika wolnych związków zawodowych.

- Do "Solidarności" należało blisko sto procent załogi przetwórni. Mimo zastraszania przez dyrekcję odnieśliśmy niemałe sukcesy. Udało się wywalczyć lepsze płace i doprowadzić do zmiany kierownictwa - opowiada Andrzej Langowski. - Dominowały oczywiście postulaty socjalne, w upadek komunizmu mało kto wówczas wierzył.

Z tamtych czasów zapamiętał też wyjazd do Gdańska wraz z delegatami innych zakładów.

- Mieliśmy wtedy okazję spotkać się z prawdziwymi legendami "Solidarności" - Anną Walentynowicz i Bogdanem Lisem. Dla nas, młodych jeszcze ludzi było to niezapomniane przeżycie.

Pistolet przy skroni

W stanie wojennym Andrzej Langowski uniknął wprawdzie internowania, nie znaczy to jednak, że nie padł ofiarą prześladowań ze strony milicji i Służby Bezpieczeństwa.

- Przyszli po mnie rano do pracy i kazali iść ze sobą. Nie pozwolili mi nawet cofnąć się po płaszcz, a żaden z kolegów jakoś się nie kwapił, żeby mi go przynieść - wspomina.

Kilkanaście godzin spędził na komendzie milicji, gdzie na zmianę przesłuchiwało go kilku funkcjonariuszy.

- Pytali, po co ja się w to wszystko wplątałem i czy nie smakował mi partyjny chleb. W pewnym momencie jeden z przesłuchujących - stary "ubek" przystawił mi do głowy pistolet i powiedział, że w latach pięćdziesiątych za jednym zamachem załatwił trzech takich jak ja - opowiada.

Potem pan Andrzej musiał znosić inwigilację przez funkcjonariuszy UB. Przez dwa lata tajne służby PRL usiłowały zwerbować go do współpracy. Skończyło się jednak tylko na usiłowaniach.

Po stanie wojennym zaprzestał czynnej działalności związkowej, wciąż jednak czytywał wydawane w podziemiu broszury i utrzymywał kontakty z kolegami z opozycji. Dusza związkowca odezwała się w nim ponownie w roku 1989.

- Przystąpiliśmy do odbudowywania organizacji, do starych działaczy dołączyli nowi. Nie było to już jednak to samo co u zarania "Solidarności". Nagle wszyscy zrobili się odważni, zaczęły się podziały i walka o władzę. Dlatego byłem coraz bardziej sceptyczny wobec tego środowiska - mówi pan Andrzej. - Uważałem, że nasze zadanie nie polega na kandydowaniu w wyborach, ale na pomocy w wybraniu odpowiednich ludzi.

Temu celowi służyły pierwsze publikacje (wiosną 1990 r.) w "Kurku Mazurskim", którego współzałożycielem był pan Andrzej.

Czas leczy rany

Dziś Andrzej Langowski nie chowa urazy do ludzi, którzy uprzykrzali mu życie za poprzedniego systemu. Twierdzi, że jego teczka z pewnością jest w archiwach IPN-u, ale nie ma wewnętrznej potrzeby do niej zaglądać. Nie interesują go nazwiska donosicieli.

- Źle bym się czuł, mając taką wiedzę - mówi. - Uważam, że należy sobie wybaczać.

Nie ukrywa rozczarowania obecną sytuacją w kraju. Za szczególnie bolesne dla siebie uznaje arogancję i partykularyzm rządzących.

- Charakterystyczną cechą naszych polityków jest to, że zajmują się oni prawie wyłącznie sobą, podczas gdy ludziom żyje się coraz gorzej, a wielu zdolnych, młodych obywateli naszego kraju musi szukać pracy za granicą - mówi pan Andrzej.

Wojciech Kułakowski

2005.08.17